Pages

Tuesday, January 8, 2013

Skajp jako emigracyjny niezbędnik

Rozmowa z Mamusią:

- Linusiu, jestem na Skype, wejdziesz? Mamusia.
No to wchodzę, a cóż pozostaje.
- Oooo, pokażesz się na kamerce? - Oczywiście pstryk i w okienku pojawia się moja, nieco zaspana, facjata.
- Mamuś, ale wiesz, ja dopiero wstałam, wyjściowa nie jestem.
- No przecież dla mnie zawsze będziesz wyjściowa! I piękna....! .... A co to za koszulka? A, to ta Twoja nowa, ulubiona? Ciepła mówisz... a jesteś pewna, że ten kolor to na pewno jest taki twarzowy dla Ciebie...? - pomijam fakt, że siedzę w domu przed ekranem, ale to już taki drobiazg przy tym, co następuje później.
- A do fryzjera to Ty się nie wybierasz?
- No... na razie nie...
- Uhm. - i po lekiej chwili. - Jesteś pewna? - Na chwilę obecną to już niczego nie jestem pewna, ale co tam.
- No raczej.
- Uhm. A co Ci się zrobiło na twarzy? Może Ci jakąś maść wysłać na syfki?
- ..... To nie syfki, tylko cień mi tak śmiesznie na twarz pada.
- Aaa, to cień. - Intensywnie mi się w kamerze przyglądając. - A gdzie mąż?
- No X poszedł pozałatwiać sprawy.
- W niedzielę?!
- No w niedzielę, co w tym dziwnego? - lekko już poddesperowana.
- A nie, nic, wiesz, w niedzielę wszystko pozamykane.
- .... No, może u Ciebie pozamykane, tu nie.
- Uhm.
- (U mnie cisza bo nie mam nic do dodania).
- Coś długo go nie ma, nie powinien już przez przypadek wrócić?
- ...?!

Monday, February 27, 2012

Amerykański indywidualizm

Nie da się ukryć, że jedną z najbardziej oczywistych cech Amerykanów jest to, że każdy chce być po prostu sobą i w nosie mają robienie czegoś bo tak się powinno albo tak wypada. Postanowiłam niecnie to wykorzystać z okazji ślubu oraz faktu, że z mojej całej licznej rodziny mogła się zjawić tylko kuzynka. Po pierwsze, wielkie śluby napawają mnie niepotrzebnym stresem i atakiem paniki. Bałam się, że ze stresu ucieknę sprzed ołtarza. Biała kiecka, 200 gości, uroczysta ceremonia, wiązanki kwiatów, ryż i - najgorsze z wszystkiego - wielkie brzydkie obrączki, które zawsze kojarzyły mi się z obrączkowaniem ptaków! Tak się stało, że miałam czelność powiedzieć o swoich obawach (przyszłemu) mężowi. Mąż uśmiał się i odparł: ależ kochanie, jak chcesz to możemy pobrać się na plaży, w zielonym bikini, a jako obrączki nosić coś zupełnie innego. Albo - i tu wskazał na ulotkę ślubną - na koniach. Albo w górach albo na łodzi. Albo w Las Vegas, może nam ślubu udzielić fałszywy Elvis. (Tu się nieco zniesmaczyłam, bo przy tym pokazał mi zdjęcie - ukażą się po wpisaniu w googla wedding Vegas Elvis).

No więc zaczęło się. Klamka zapadła. Elvis odpadł, na koniach jeździć i tak nie umiem, a ślub na plaży na Florydzie wydawał mi się jednak lekką przesadą. Ale obrączki! Zdecydowanie podobał mi się inny projekt niż typowy w Polsce.

Tu jednak zaczęły się schody. A zaczęły się zwłaszcza po telefonie do domu.

- Jak to, nie masz białej sukienki? Błękitną? A chociaż wyblakłą, może uchodzić za białą? - w formie niewinnych pytań.
- To ślub nie będzie w kościele katolickim?? (pomijam fakt, że mój małżon katolikiem nie jest, więc pytanie było co najmniej z kosmosu). W prezbiteriańskim?? A oni chociaż uznają Matkę Boską?? (oczywiście najważniejsze pytanie przy ślubie córki)
- Jak to masz inną obrączkę? To Wy macie inne obrączki? Nie do pary? To skąd wiadomo, że jesteście małżeństwem (hmm, widocznie trzeba będzie zgadywać).
- Jak to na ślubie będzie 2 pastorów?! Miała być kobieta?!
- A dlaczego będzie to tak mało kosztować?? (moje ulubione pytanie)
- Zaraz, to na ślubie nie będzie nawet brata Twojego narzeczonego (brat w wojsku, nie dadzą mu przepustki z Iraku/Afganistanu w tak szybkim trybie).
- To wesela nie będzie a zamiast tego obiad w TAJSKIEJ restauracji? Na patio? Przecież Wy się pobieracie w listopadzie! Zimno będzie! Jak to 20 stopni? W listopadzie?

żarty żartami, ale ślub był piękny, skromny, słoneczny, błękitny, zupełnie bezstresowy. Obrączki zaś zdobywają coraz więcej zwolenników, zwłaszcza moja ;) I jakoś wszyscz wiedzą, że jesteśmy małżeństwem, może przypadek jakiś? ;) 

Saturday, October 29, 2011

Szok przedrastauracjowy, czyli piękno pustyni

Nie nie kochani, mój szok restauracjowy opisany poniżej to jest jeden wielki pikuś przy szoku jakiego dostarczył mi sam przylot do Stanów. Bo, oczywiście, mój ówczesny mężczyzna próbował mi pewne rzeczy wytłumaczyć przed przyjazdem, a mnie się nawet wydawało, że rozumiem. WYDAWAŁO mi się jest dobrym określeniem, ponieważ ja tak naprawdę nie miałam pojęcia o co chodziło. I tak, na przykład, mój chłopak wielokrotnie powtarzał mi, że jego rodzice mieszkają na pustyni. No.. pewnie, czemu nie, ja też mieszkałam na pustyni - tyle że betonowej. I taka pustynia mi się mniej więcej cisnęła do wyobraźni, ale nic poza tym. No bo przecież pustynia to jest duzo piasku i trochę oaz... no co, w oazie ta jego rodzina ma mieszkać? Między palmami? A może między piaskami pustyni?


Potem doszłam do wniosku, że może chodzi jednak o to, że tam po prostu nic nie ma...
No więc przylecieliśmy wieczorem, gdzie nic nie było widać, poza odległymi światłami Los Angeles. No ale jego rodzina nie mieszkałam w samym LA, tylko... no właśnie, gdzieś indziej. No i tak sobie jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy... Jak już dojechaliśmy było późno, a ja byłam zmechacona i zamęczona i nie w głowie było mi drążyć durne tematy.

Szydło z worka wyszlo dopiero po wstaniu nastepnego dnia i wyjrzeniu przez okno. Matko boska, pustynia!!! 45 stopni za oknem!




Wniosek z tego taki: jak Ci obcokrajowiec próbuje coś wytłumaczyć to słuchaj uważnie.... ;)

P.s. Przy dokładnym przyjrzeniu się zdjęciu zauważycie, że w tyle też są widoczne domy. Tak sobie ludzie mieszkają... między drzewkami Joshuego ;)

Saturday, October 22, 2011

Szok restauracjowy

Moje pierwsze starcie z amerykańskimi restauracjami nie należało do udanych; rzekłabym wręcz restauracja vs. Linka 2:0. Zaczęło się niewinnie, od mojego (ówczesnego) chłopaka chcącego zabrać mnie gdzieś na obiad.
- Och Kochanie, wreczcie będziesz mogła zjeść prawdziwe meksykańskie jedzenie! Co byś chciała? Taco, enchilladas, burrito, quesadillas?!
Lekko ogłuszona tymi dziwnie brzmiącymi nazwami podniosłam wzrok i mówię:
- Eee, no, jakby to powiedzieć... Nie mam zielonego pojęcia o co mnie pytasz. Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z tego, że mi te nazwy kompletnie ale to kompletnie nic nie mówią.

Chłop mój z radością zaklaskał w dłonie, bardzo się ciesząc, że będzie mógł mnie oswoić z tego typu jedzeniem. No tak, odnośnie tego oswojenia... No to poszliśmy...

Po pierwsze, po dostaniu menu nic mi się w głowie nie rozjaśniło. Nawet z angielkimi opisami. Ja po prostu nie miałam pojęcia co jest co. No niech im będzie, wybrałam coś, co wyglądało na przynajmniej częściowo zjadliwe. Ha!
No... a przynajmniej mi się wydawało, że wybrałam, bo po dumnym wypowiedzeniu co chcę, nastąpił szereg pytań:
- Z zupą czy sałatką?
- Eeee... z sałatką proszę.
- Sos (i tu nastapiła jakaś nazwa), (następna nazwa), (kolejna) i (kolejna).
- Eeee... numer dwa poproszę....
- Corn or flour tortilla? (Tortilla mączna czy kukurydziana)?
(Co to do cholery jest tortilla i jaka jest między nimi różnica?!)
- Eee... corn tortilla...?
- A do picia ta herbatka to zimna czy ciepła? (Ice tea czy normalna parzona)
- Noo... Ice tea, poproszę.

I tu seria pomocnych haseł od męża: nie zapomnij powiedzieć, że niesłodzona i bez takiej ilości lodu!!

No to dzielnie:
- Niesłodzoną poproszę. I bez lodu.
- Hmm, w ogóle bez lodu czy tylko połowę?
-........ Eeee... to ja może połowę poproszę.

Wybór. Wolny wybór jest naczelną zasadą w Stanach, widoczną wszędzie, nawet w restauracji. Dla mojej europejskiej duszy oznaczała mniej więcej tyle co przesłuchanie. I myśli: gdzieś mam ten wasz wybór, dajcie mi po prostu jeść!!!!

Thursday, September 29, 2011

Wstęp

W sumie jak patrzę wstecz na moje pierwsze miesiące w Stanach to widzę teraz, że były pewne znaki na niebie i ziemi wskazujące, że moja nudna i monotonna egzystencja bez pomysłu na siebie i wegetowania zmieni się w pełną przygód, odkrywania życia na nowo i wesołych spostrzeżeń drogę przez życie. Ta znaki były, ale jakoś, w nadmiarze wrażeń, umknęły mojej czujności.

Tak sobie myślę o dniu, w którym teściowa dowiedziała się, że w istocie jej syn chce wziąć ślub, nota bene ze mną, czyli osobą, którą teściowa znała... no, powiedzmy, jak dobrze patrzeć z miesiąc. Pomijając fakt, że mogła mieć poważne zastrzeżenia, że jej syn nie zna mnie zbyt dobrze, ale teściowa była po prostu rozentuzjamowana i, że tak powiem - ufająca wyborom syna. Patrząc na mnie zapytała kiedy ten ślub chcemy.
- W tym miesiącu, w następnym? - w tym momencie ja, zakrztuszając się herbatą, wybałuszyłam tylko głupio oczy. Bo to, że miałabym brać ślub miesiąc po zaręczynach nie przyszlo mi do głowy w najdzikszych nawet snach. Ale to jeszcze nic w porównaniu do tego co przeszło przez moją głowę kiedy usłyszałam głos mojego świeżo upieczonego narzeczonego. A wiesz Mamo, że to jest świetny pomysł i, odwracając się do mnie - co myślisz, Linko?

Tym oto sposobem, po półtora miesiąca w Stanach, kiedy miałam tylko odwiedzić rodzinę mojego chłopaka, którego spotkałam studiując za granicą, wykonałam telefon, który na zawsze odmienił moje życie. Celowo wybrałam środek nocy w domu, co by rodzina nie była zbyt trzeźwo myśląca i nie zorientowała się o co tak naprawdę chodzi.
Dzyń, dzyyyyń...
- Taaaaaak? - usłyszałam w słuchawce zaspany głos Mamy.
- Mamo? Przepraszam, że dzwonię o tej porze, ale muszę Ci coś powiedzieć. Ja.... nie wracam do domu za 1,5 miesiąca.... Znaczy ja... w ogóle nie wracam. Zaręczyłam się.